jes jes
283
BLOG

Radzymin oczami powstańców.

jes jes Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Tradycyjnie w pierwszych dniach sierpnia przez Salon przetoczyła się rocznicowa dyskusja o Powstaniu. Jak zwykle sporo w niej było zarówno typowego patosu jak nawoływania do tzw. realizmu (co nieco też niestety i bezwstydnej bieżączki). Zwłaszcza realizm pozbawiony zrozumienia kontekstu historycznego wywołuje zupełnie nieadekwatne do intencji efekty humorystyczne. Może jednak realizm nie musi kojarzyć się z kabaretem? Postanowiłem zafundować sobie przemyślenie fenomenu Powstania w pewnym konkretnym, też rocznicowym, kontekście. "Może to coś da, kto wie?"

1920-1944. Dwadzieścia cztery lata. Dokładnie tyle, aby wychować i wykształcić człowieka. Czy to jest wystarczająco długi czas, by zmienić charakter narodowy? Badanie procesu przekształcenia społeczeństwa upadającej Rzeczypospolitej w naród niepoprawnych powstańców przekonuje, że takie przemiany trwać muszą kilka pokoleń.

Proces upadku Rzeczypospolitej Szlacheckiej trwał równo 100 lat: od zgonu ostatniego suwerennego władcy (1696) do abdykacji (1795) króla Stasia, już zupełnie podporządkowanego sąsiedniemu imperium. To stulecie to czas szczególny - czas powszechnego zobojętnienia na sprawy publiczne, ale również czas "realpolitik" praktykowanej przez najbardziej wpływowe magnackie rodziny, czas oddawania terytorium i suwerenności bez zbrojnego oporu. Niekiedy w imię świętego spokoju, lub prywatnego interesu, kiedy indziej w imię realizmu politycznego. Czas takiego zgoła nieromantycznego etosu. Emocje kryjące się za słowem "hańba", marginalizowanym we współczesnym słowniku politycznym, dobrze oddają stosunek późniejszych elit do tamtego czasu. Oświeceniowy, ale i równolegle tradycjonalnie szlachecki ferment, zapoczątkowany w tamtym okresie (za symboliczny początek można uznać bunt konfederacji barskiej albo reformę KEN) jakoś odmienił nastroje społeczne, odbudował nieco morale i doprowadził do sytuacji, w której koniec państwowości nie musiał oznaczać ostatecznego "finis Poloniae". Wstyd przehandlowania własnej ojczyzny za hreczkosiejski spokój współzawodniczyć odtąd mógł ze wskrzeszoną dumą bojowego heroizmu. Nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć, czy moralne i intelektualne ożywienie elit szlacheckich w 2. połowie XVIII wieku, kulminujące Konstytucją i Insurekcją było warunkiem koniecznym dla trwania narodu i przyszłego odrodzenia polskiej państwowości. Niewątpliwy jest fakt, że właśnie Konstytucja i Insurekcja wyznaczyły aksjologiczne podstawy dla odradzającej się w nowych warunkach polskiej wspólnoty narodowej. I bez tego odrodzenia oraz bez następujących po nim tragicznych zrywów powstańczych nasz naród byłby w chwili ewentualnego odrodzenia państwowości czymś zupełnie innym.
Kształtujący się w wyniku typowych dla wieku dziewiętnastego mechanizmów społecznych nowoczesny naród polski budował swój etos dzięki bohaterstwu uczestników insurekcji i legionistów, stalości żołnierzy Księstwa Warszawskiego, sprawności Czwartaków, poświęceń Powstańców, sybiraków i ich rodzin. Bez tego nie byłoby większości najcenniejszych obecnie osiągnięć polskiej kultury (od armat ukrytych w ... kwiatach, poczynając). I był to wciąż, z konieczności, coraz bardziej archaiczny, etos rycersko-szlachecki.

Wojna obronna 1792 roku zakończyła się bojaźliwą (lub rozsądną, w zależności od poglądów), kapitulacją w obliczu liczebnej przewagi rosyjskiej armii ekspedycyjnej i całkiem racjonalnego strachu przed wielkim imperium. Moralny wstrząs po tej kapitulacji należał do najpoważniejszych wydarzeń konstytuujących na nowo polską świadomość i rzeźbiących charakter narodowy. Moze być i tak, że prawdziwa klęska w tej wojnie zaowocowałaby brakiem insurekcji i całej jej bogoojczyźnianej otoczki z pierwszą masowa emigracją polityczną włącznie. Błędności kalkulacji króla i jego doradców próbowano więc odtąd co jakiś czas bezskutecznie dowodzić na przedpolach Warszawy. Obrona (oblężonego) miasta stała się w kolejnych pokoleniach rodzajem toposu polskiego patriotyzmu.
Na tym tle Cud Nad Wisłą w sposób oczywisty okazuje się nie tylko klamrą spinającą przedłużone stulecie przywracania polskiej państwowości, ale też ostateczną odpowiedzią na kluczowe pytanie stawiane po Dubience, Zieleńcach, rzezi Pragi czy obronie Woli. Wniosek był taki, że Warszawę jednak da się obronić i warto tego próbować, choćby kolejne wysiłki okazywały się nie mniej tragiczne niż poprzednie. W którejś następnej odsłonie toposu powinien się zdarzyć cud. A cudem takim niekoniecznie muszą być warunki zewnętrzne, może też być powszechna solidarność wszystkich środowisk społecznych i orientacji politycznych (taki naiwnie romantyczny cud a la Krasiński lub taki z marzeń Wyspiańskiego).
Synteza dziewiętnastowiecznych doświadczeń polskości przyniosła zaskakujący sukces militarny w wyjątkowo krwawej, brutalnej i pełnej zdziczenia wojnie polsko-bolszewickiej. Była to przerażająca, nowoczesna, totalna wojna rozgrywana praktycznie w osamotnieniu, z przeważającym wrogiem przyozdobionym tym razem w nowomodny image bolszewickiego barbarzyństwa. Bilans strat ludzkich w tej wojnie przekracza wszystko, co przyniosły wcześniejsze powstania. Ale zwycięzców (w tym wypadku raczej słusznie) niechętnie się rozlicza. Dziś czas, wydarzenia II wojny, peerelowska polityka historyczna (i wtórujący jej przeciwnicy mesjanizmu) spowodowały zamazanie pamięci o charakterze tamtych wydarzeń. Natomiast w 1939 wspomnienie roku 1920 była nieporównanie bardziej świeże niż dziś pamięć Sierpnia '80, czy Jesieni Narodów '89, a samotna walka w obronie Warszawy nie wydawała się niczym nadzwyczajnym. Rzeczywiście, we Wrześniu niczym przekraczającym "zwykłe" polskie doświadczenia się nie okazała.
Ideologia "ante portas" w Dwudziestoleciu świętowała więc największy swój sukces. Zaś klęska wrześniowa w niewielkim stopniu osłabiła powszechną wiarę w lepszą przyszłość i sens tej ideologii. Wrześniowa obrona stolicy okazała się kolejnym nawiązaniem do romantycznego toposu.

II Rzeczpospolita niejako ufundowana została na etosie Cudu nad Wisłą. Na przełamaniu fatum zbrodniczych sukcesów Suworowa i Paskiewicza. I, co dla wielu "realistów" stanowi kamień obrazy - na ogromnej dumie i satysfakcji z udanej misji mesjanistycznej. Stąd m. in. mógł pochodzić wielki optymizm tamtego czasu i szlachetna wiara we własne możliwości oraz względny spokój, z jakim przyjmowano możliwość składania największych nawet ofiar. Zapewne też większość imponujących osiągnięć Dwudziestolecia była pochodną tego nadmiernego (?) optymizmu. Silnie wątpię, że bez niego byłyby w ogóle możliwe, o czym przekonuje skala dotychczasowych osiągnięć tzw. III RP.
Odrodzona Polska pozostawała w tym wszystkim krajem cokolwiek anachronicznym, zwłaszcza w swej strukturze społecznej i rozumieniu etosu narodowego. W zbyt dużym jeszcze stopniu była rzeczpospolitą szlachecką, z jej nieprzystającym do współczesności kodeksem zasad i zachowań i specyficznymi obszarami wykluczeń, ale z wyzwaniami oraz problemami jak najbardziej nowoczesnymi. Z drugiej strony jakże piękny to był anachronizm! I jakże twórczy. Najpewniej też jedyny możliwy w tej sytuacji historycznej. Swoją drogą, porównanie tego anachronizmu z ówczesną francuską lub niemiecką nowoczesnością powinno budzić ciekawe refleksje. 24 lata pomiędzy dwoma decydującymi bitwami o Warszawę to czas zbyt krótki do przemiany mentalności narodowej i narodowej struktury społecznej, nawet jeśli (a jest to w wysokim stopniu prawdopodobne) wychowano w tym czasie najbardziej twórcze i wartościowe w historii polskie pokolenie. I nawet, jeśli ten anachronizm dostrzegany był na bieżąco przez wiele krytycznych umysłów.

Polska nie wydała Quislinga (dziś pojawiają się tu i ówdzie wątpliwości, czy to dobrze) nie dlatego, że tak ktoś zadekretował, tylko dlatego, że nie było odpowiednich nastrojów społecznych. Kompletnie. Wybraliśmy aktywny opór społeczny nie dlatego, że tak wymyślił Delegat Rządu, czy którykolwiek z innych urzędników, tylko dlatego, że tak zdecydowała dynamiczna większość inspirowana nie tylko romantyczno-sienkiewiczowską tradycją, ale przede wszystkim kultem niedawnego zwycięstwa. Ta dynamiczna większość inaczej wybrać po prostu nie umiała. Jakikolwiek pogląd aspirujący do miana realizmu wymaga przynajmniej zrozumienia dla tego argumentu. W istocie polscy wojskowi i politycy otrzymali za zadanie zorganizować zbiorowe oczekiwania w cywilizowanych ramach i opracować stosowne do tego koncepcje działań. Na końcu tych działań nie mógł w ówczesnych warunkach stać pokojowy plan poddania się Polski Walczącej Sowietom. To było (zupełnie inaczej niż w 1792) po prostu nierealne. Zdecydowanie bardziej nierealne niż militarny sukces Powstania w Warszawie. To z jednej strony. Z drugiej - byłoby to zwykłe sprzeniewierzenie się mandatowi, jaki od cierpiącego społeczeństwa otrzymali. Zbyt zależna od nastrojów społecznych była egzekutywa tej władzy, by mogła ona sobie pozwolić na działania niezgodne ze społecznymi oczekiwaniami.
Jedyne więc w tej sytuacji poważne pytania, to pytania o detale; czy tu lub ówdzie nie dałoby się zrobić, zaplanować czegoś lepiej, staranniej, mądrzej. Takie pytania warto stawiać. Ale bez apriorycznej tezy o "zbrodniczych decyzjach" - intelektualnie jałowej, a emocjonalnie szkodliwej.
Analogie pomiędzy rokiem 1920 a 1944 od początku narzucały się same. To, że dziś jeszcze niektórzy autorzy nazywają Powstanie drugim Cudem nad Wisłą nie jest dziełem przypadku.
Tak czy inaczej bowiem, dramat Powstania był nieodłącznym następstwem Cudu Nad Wisłą. Krytykować więc strategię, wynikiem której było Powstanie, oznacza też krytykę decyzji o przyjęciu Bitwy Warszawskiej i otaczający to wydarzenie w Dwudziestoleciu szacunek, a z nim osiągnięcia tamtego czasu. Polityka historyczna peerelu była w tym przynajmniej konsekwentna.

Cud Nad Wisłą ukształtował polską mentalność Dwudziestolecia. Podobnie Powstanie tworzyło dominantę kształtu społecznej świadomości Polaków w okresie peerelu. Wydaje się, że mało jest w historii przykładów tak znakomicie zrozumianej i odrobionej lekcji historii w społecznym wymiarze. Sierpień 1980 to znakomity owoc tej lekcji - kapitalna synteza polskich doświadczeń zaborów, powstań i wojennego Ruchu Oporu. Dlaczego tak dobrze udało się odrobić tę lekcję?
Myślę, że w dużej mierze właśnie dlatego, że Powstanie było czymś na wskroś prawdziwym i przez to niezwykle jasnym i zrozumiałym dla każdego w przytłaczającym świecie peerelowskiej fikcji i konformizmu. Wewnętrzny imperatyw identyfikacji z tym wydarzeniem nie był postulatem wydumanym, był rodzajem oczywistości, co zresztą nie pociągało wcale za sobą braku refleksji. Natomiast rozmiar tragedii w dużym stopniu spowodował to, że społeczeństwo było już zupełnie inne. II wojna światowa i idąca w ślad za nią peerelowska sterylizacja elit okazała się przyspieszonym kursem nowoczesności. Równie kosztownym co nieuniknionym.
Na ołtarzu tej nowoczesności złożyło się, w pewnym sensie dobrowolnie, jedno z najwartościowszych polskich pokoleń. Osobiście podejrzewam, że była to ostatnia w historii tego typu polska ofiara - dopełnił się już stuletni niemal proces przemiany mentalności narodowej.

Nie widzę sensu w stawianiu pytania, czy mogło być inaczej.

jes
O mnie jes

Nie mam i nie będę miał profilu na fejsbuku, ani na tłiterze, ani w jutiubie, ani nawet w gugleplus. Szukam odpowiedzi na moje pytania, nie interesują mnie nawalanki.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura